Ciemny las, dzik przed kołami i serce w gardle. Rowerem 73 km z Pszczyny do Będzina. Szwenduro #14

Ecobike RX 500 SUB rower elektryczny

Desantowe szwenduro. Początek nowej rowerowej zabawy

Ta wycieczka to był mój debiut w nowej, własnej zabawie, którą nazwałem “desantowe szwenduro”. Cały pomysł jest prosty, ale daje niesamowitą frajdę: wybieram na mapie miejsce startowe oddalone kilkadziesiąt kilometrów od domu, ładuję rower do pociągu, a potem wracam do domu na dwóch kołach, dając się zaskoczyć wszystkiemu po drodze. Tym razem przygotowałem się na 70-kilometrową trasę z Pszczyny do Będzina, a wyjazd miał dla mnie dodatkowe znaczenie. To był pierwszy tak długi test mojego nowo zakupionego roweru elektrycznego Ecobike RX 500 SUV. Chciałem sprawdzić, jak poradzi sobie na dystansie, w realnych, zmiennych warunkach, czy bateria nie zawiedzie, czy amortyzacja da komfort w lesie i na miejskich nierównościach.

Plan był wyjątkowo prosty: wystartować o 15:40 z Pszczyny i dotrzeć do domu w Będzinie przed dwudziestą. Zamiast kalkulować, czekać na “lepszy dzień” i zastanawiać się, czy pogoda na pewno pozwoli, uznałem, że trzeba po prostu wrzucić rower do pociągu i ruszyć. Moje nowe motto na ten sezon brzmi:

Nie czekaj na idealny moment,
wrzuć rower do pociągu i ruszaj.

Nie wiem, po co wymyśliłem to motto, ale skoro mi się napisało, to niech już zostanie 🙂

Trudny początek podróży

Dzień zaczął się od nerwowej sytuacji, która mogła mnie zniechęcić do całej wycieczki rowerowej. Intercity, którym miałem z Będzina dotrzeć do Pszczyny, przyjechał z innym składem, niż zaplanowano. Mój bilet z rezerwacją miejsca i przewozem roweru stracił aktualność w tej sytuacji. Nie było w moim wagonie miejsca, gdzie mógłbym bezpiecznie przypiąć rower. Skończyłem na korytarzu między toaletą a śluzą międzywagonową, stojąc i balansując z maszyną ważącą 28 kilogramów plus bagaż. Dopiero po jakimś czasie konduktor zauważył kłopot i zaproponował przenosiny z wagonu nr 7 do wagonu nr 3, gdzie przewidziano miejsce na rowery. Samo przenoszenie przez strome wejście wymagało wysiłku, który odbierał całą przyjemność podróży pociągiem.

Strome schody wagonu Intercity

Wysokie schody w Intercity. Zmora pasażerów z dużym bagażem, wózkami lub rowerami.

W nowym wagonie sytuacja była już znacznie lepsza. Niewielka ilość pasażerów pozwoliła mi wybrać dowolne miejsce bez rezerwacji, byle blisko jednośladu. Mogłem wreszcie usiąść, odetchnąć i przygotować się mentalnie na nadchodzącą trasę. Jednak ta akrobacja z noszeniem roweru między wagonami po tych bardzo niewygodnych wysokich schodach, zostawiła we mnie nutę irytacji, której początek dnia zdecydowanie mógł uniknąć. Czułem, że ta historia zapisze się w głowie jako mało przyjemny start.

Podróż koleją z rowerem elektrycznym wymaga czasem elastyczności i siły, a tego dnia w pociągu przekonałem się o tym w stu procentach. Współczuję osobom z wózkami dziecięcymi, dużymi bagażami albo inwalidach. Inter City tak chwali się dostępnością, ale to tylko marketingowe mydlenie oczu. Ale przecież każda wyprawa ma swoje dobre i złe momenty. Wiedziałem, że wystarczy znaleźć się na trasie wśród drzew, a wszystko wróci do równowagi.

Pałac w Pszczynie

Pałac w Pszczynie

Pierwsze kilometry w Pszczynie

Po przyjeździe do Pszczyny chłodne październikowe powietrze i słońce od razu poprawiły mi humor. Takie warunki to mój ideał. Nie groziło mi przegrzanie ani wychłodzenie. Od dworca obrałem kurs w stronę Zagrody Wsi Pszczyńskiej, a tuż obok do Pałacu w Pszczynie. Te miejsca są blisko siebie i łączą klimat historii ze spokojem przyrody. Na rynku natrafiłem na Hubertusa, łowiecką imprezę pełną ludzi w strojach leśniczych, pokazów, a nawet tradycyjnych stoisk. Taki niespodziewany akcent od razu nadał wyprawie ton wyjątkowego dnia.

Hubertus okręgowy

Każdy punkt, o którym wspominam, uwzględniłem na mapie, którą możesz pobrać poniżej:

Pobierz trasę GPX

Pszczyna ma duży park z mnóstwem atrakcji, ale wiedziałem, że jeśli zacznę odwiedzać je wszystkie, to jazda w dalsze strony stanie pod znakiem zapytania. Szczególnie polecam zagrodę żubrów. Majestatyczne zwierzęta robią wrażenie nawet na tych, którzy już je widzieli. W parku jest pełno krętych chodników, ławek poustawianych w miejscach idealnych do odpoczynku, a wysokie drzewa tworzą poczucie odcięcia od miejskiego hałasu.

Zagroda Żubrów Pszczyna

Zagroda Żubrów w Pszczynie.

Opuszczając park, skierowałem się na zaporę Łąka. Solidna konstrukcja, której wielkość robi wrażenie, choć nadal ustępuje tamie w Goczałkowicach. Zapas dobrego nastroju rósł, zimne słońce otulało twarz, a koła roweru toczyły się lekko po asfaltowych fragmentach drogi.

Zapora wodna

Fragment zapory wodnej.

W stronę Paprocan

Po przejechaniu przez zaporę, pogoda zaczęła płatać figle. Z lekkich kropel można było wywnioskować, że przyspieszenie tempa będzie mądrym posunięciem. Mapa kierowała mnie nad jezioro Paprocany w Tychach, gdzie chciałem zrobić dłuższy postój. Droga prowadziła przez pszczyńskie osiedla, a potem wprowadziła mnie w długą leśną trasę. Równy grunt, zapach lasu, rytm pedałowania – te elementy tworzyły wyciszającą melodię.

Niestety w okolicach torów w Kobiórze trzeba było zmienić plany. Rozkopany teren, błoto i gruz uniemożliwiały przejazd. Wybrałem objazd, by nie ugrzęznąć w ziemnym chaosie. Minąłem kobiórski dworzec, który prosi się o remont. Smutny widok graffiti i haseł o skrajnie prawicowym wydźwięku na jego ścianach powodował mieszane uczucia. Znów jechałem dalej, chcąc odzyskać podróżniczy spokój.

Remonty torowiska Kobiór

Droga w Kobiórze była rozkopana. Musiałem zrobić objazd.

Na Paprocanach wreszcie mogłem usiąść. Kwadrans przerwy na izotonik, obserwację spokojnej tafli jeziora i wspomnienia sprzed dwóch dekad, kiedy tu odbywał się festiwal im. Ryśka Riedla, dał mi energię do jazdy dalej. Tychy, które mnie teraz czekały, skrywały wygodną, bezpieczną sieć ścieżek rowerowych.

Jezioro Paprocany Tychy

Jezioro Paprocany w Tychach.

Infrastruktura rowerowa w Tychach

To, co zobaczyłem, było przykładem, jak miasto powinno podchodzić do spraw transportu na dwóch kółkach. Ścieżka rowerowa prowadziła mnie przez niemal całe Tychy. Tego mi bardzo brakuje w zaniedbanym Będzinie. Czułem się pewnie, odcięty od stresu jazdy między samochodami. Nawierzchnia była gładka, oznakowanie czytelne, a warunki idealne.

Z tak przygotowanej trasy można korzystać bez wyrzutów sumienia, że ryzykuje się zdrowie. Możliwość jazdy w miejskim klimacie bez konieczności walki o każdy metr asfaltu z kierowcami sprawiała, że chęć pedałowania rosła. A to dopiero połowa mojej wycieczki z przejechanymi 36 kilometrami. Wiedziałem, że teren miejski zaraz się skończy, a na horyzoncie pojawi się leśna przygoda pełna adrenaliny.

Powoli zaczynało kropić coraz mocniej. Na październikowym niebie zapadał zmrok, a ja z radością i lekkim napięciem wjeżdżałem w ciemną gęstwinę.

Zielona rzeka

Zielony. Lubię ten kolor.

Ciemny las i spotkanie z dzikiem

W lesie wszystko zwolniło i przyspieszyło jednocześnie. Ciemność zachłannie wpełzała między drzewa, gęstniała z każdą minutą, jakby chciała przejąć kontrolę nade mną i ścieżką przede mną. Wiatr nie był już tylko tłem. Uderzał z siłą, jakby próbował zatrzymać mnie w miejscu, dmuchając mi prosto w twarz. W nozdrza momentalnie wlał się chłód i ciężki aromat wilgotnego mchu, a oddech był coraz krótszy, urywany z każdym kolejnym ruchem pedałów. Rower sunął cicho, koła szeptały po mokrej ściółce, a ja czułem, że każda emocja w tym mroku odbija się echem w klatce piersiowej. Byłem szczęśliwy, naładowany energią, ale w tej euforii tlił się strach. W takich warunkach łatwo przeoczyć własną granicę.

Wtedy wydarzyło się coś, co potrafi rozbić spokój. Mój smartfon, jedyne źródło nawigacji i punktu zaczepienia w tej ciemnej otchłani, zgasł bez ostrzeżenia. Jeszcze chwilę wcześniej bateria pokazywała 30 procent. Nagle zostałem sam. Bez mapy, w samym centrum gęstego, nieprzystępnego lasu. Deszcz kłuł po twarzy, krople spływały po szybie kasku i zamazywały obraz, a na okularach świat rozpływał się w szarość. W głowie dudniło jedno: gdzie jestem, którędy jechać, jak się stąd wydostać? W tym momencie wszystko nabierało ostrości. Cisza była gęsta do bólu, własny puls wybijał rytm nerwowego pośpiechu.

I wtedy los zaserwował mi kolejny test. Z zupełnej ciemności, tuż przed moimi kołami, wystrzelił dzik. Był równie zaskoczony jak ja. Nasza obecność skrzyżowała się tylko na sekundę, która wydawała się wiecznością. Instynktownie zahamowałem, serce prawie wyskoczyło mi z piersi. To była eksplozja adrenaliny. Strach zmieszany z fascynacją, walka o opanowanie roweru na śliskim podłożu, a w tle walka z własnym strachem.

Musiałem na chwilę zwolnić, złapać oddech, zebrać myśli, by po chwili pędzić jak szalony najszybciej, jak tylko potrafię. Byle jak najdalej stąd. Byle szybko zostawić to wszystko za sobą. Dopiero po kilku minutach przyszła mi do głowy najprostsza rzecz na świecie. W plecaku przecież mam drugi smartfon. Uratował sytuację, ale śmiałem się sam z siebie w tej zupełnej ciemności, sam w środku lasu, bo przecież przez cały ten czas miałem narzędzie do ratunku tuż za plecami. Ten fragment – dziki, nieprzewidywalny, szalony, był moją najlepszą esencją szwenduro: mieszanka czystych endorfin, adrenaliny, a nawet odrobiny magii. Może Leszy naprawdę czuwał i pilnował, żebym z tej historii wyszedł cały.

Jazda rowerem po lesie

Uwielbiam jazdę rowerem w lesie. Pod warunkiem, że nie nastanie mroczna noc i mam sprawną nawigację.

Rybaczówka w Katowicach. Chwilowy oddech

Z lasu wyjeżdżałem ostrożnie, z trudną do opisania ulgą, aż dotarłem do Rybaczówki. Nad brzegiem jeziora mogłem uspokoić puls, usiąść i zebrać myśli. Jesienią to miejsce traci trochę z letniego uroku, ale nadal potrafi dać energię. Dwa lokale gastronomiczne i wysokie kwiaty wokół tworzą ciepły klimat, nawet gdy powietrze przesiąknięte jest deszczem.

Byłem tu parokrotnie podczas Zen Garden. To impreza muzyczna, którą kojarzę z wyjątkowym klimatem. Teraz jednak czas było jechać dalej. W Rybaczówce odzyskałem energię do ostatnich kilometrów. W głowie miałem świadomość, że trasa miejską przestrzenią będzie teraz łatwiejsza i spokojniejsza.

Chciałem wrócić do domu przed planowaną godziną dwudziestą, ale przede mną jeszcze kilka miejsc wartych wspomnienia.

Rybaczówka Katowice

Wyjeżdżając z długiego, gęstego lasu, zatrzymałem się przy Rybaczówce w Katowicach.

Nikiszowiec i Szyb Wilson

Nikiszowiec w Katowicach to osiedle z duszą. Charakterystyczne ceglane budynki, rynek i codzienne życie mieszkańców tworzą wyjątkowy krajobraz. Przejechałem wieczorem przez jego ulice, obserwując detale architektury. Krople deszczu odbijały się od oświetlonych latarniami kostek brykowych, a z pobliskiej restauracji niósł się zapach dobrego jedzenia. Choć kusiło, by zatrzymać się tu na dłużej, podjęta decyzja o powrocie była silniejsza.

Osiedle Nikiszowiec nocą w Katowicach.

Osiedle Nikiszowiec w Katowicach nocą ma swój urok.

Kilka kilometrów dalej Szyb Wilson. Potężna przestrzeń wystawiennicza, znana z artystycznych wydarzeń. Niestety tego dnia czas mnie gonił, a godzina już wskazywała, że pora zakończyć przygodę. Mijałem kolejne punkty, w tym Ogród Niewiniątek, nie zatrzymując się z obawy o opóźnienie.

Pakowałem wspomnienia do głowy tak, jak pakuję sprzęt do torby. Szybko, ale z gwarancją, że przetrwają.

Finisz z kebabem i Tyranozaurem

Przez Sosnowiec prowadziły ostatnie kilometry tej pełnej wrażeń trasy. Mijam Stawiki. Spokojne o tej porze roku, ale w mojej pamięci wciąż żyły obrazy z lata, gdy to miejsce pulsuje muzyką, zapachem dobrego jedzenia i radością ludzi. Teraz czekałem już tylko na coś ciepłego i solidnego do zjedzenia, bo głód dawał o sobie znać coraz mocniej. Kiedy zobaczyłem pierwszą budkę z kebabem, decyzja była błyskawiczna: duży box na wynos, bo marzyłem, by zjeść go już w domu, w suchym ubraniu, w towarzystwie gorącego prysznica i ciszy.

Antalya Kebab Sosnowiec

Kilkadziesiąt kilometrów przejechane. Głodny zatrzymałem się po ulubionego kebaba w Sosnowcu.

Na ostatnich kilometrach wycieczki czekał mój ulubiony akcent. Betonowy kolos – Tyranozaurus przy uczelni na sosnowieckiej Pogoni. To taki mój prywatny znak, że wracam na swoje. Patrząc na niego, poczułem coś w rodzaju satysfakcji. Nie z wyniku, ale z samego faktu, że znowu udało się przeżyć dzień pełen emocji, z poczuciem wolności i walki z własnym zmęczeniem.

Powrót doskonale zaplanowany. Zmieściłem się w czasie na styk

Gdy wprowadzałem rower do mieszkania, zegarek pokazał 19:54. 73,6 kilometra, cztery i pół godziny jazdy, 19 procent baterii w zapasie. Idealny finał nieidealnej, ale prawdziwej przygody. Takiej, po której człowiek patrzy w lustro i mówi do siebie z lekkim uśmiechem: “Byłem zły, przemoczony, szczęśliwy i wolny. Dokładnie o to chodzi w jeździe rowerem przez życie.”

Licznik roweru elektrycznego Ecobike

Licznik wskazuje przejechane 73,6 km. Wróciłem mokry, ale zadowolony z przygody.


Spodobał Ci się wpis?
Mój blog otrzymuje się dzięki wsparciu czytelników. Będę wdzięczny, jeśli postawisz mi wirtualną kawę💚
Postaw mi kawę na buycoffee.to

1 Komentarz

  1. PatrykTarachon.pl

    Brzmi jak początek naprawdę ekscytującej przygody! Czy podczas tej „desantowej szwendury” spodziewałeś się, że rower elektryczny poradzi sobie tak dobrze w lesie i na miejskich nierównościach, czy była to raczej niespodzianka?

Wypowiedz się

Your email address will not be published. Required fields are marked *

533
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Napiwek = kod: 30 dni Legimi, 45 dni BookBeat 💚