Lady Gaga – „Harlequin”. Recenzja muzyczna

Recenzja płyty Lady Gaga - Harlequin

Nigdy nie uważałem się za fana Lady Gagi. Znałem jej największe hity, parę razy przelotnie słyszałem w radiu „Bad Romance” czy „Poker Face”. Melodie chwytliwe, ale jakoś nie dla mnie. Jej wizerunek był taki przesadnie gwiazdorski, że nigdy nie wydawał się bliski. Była gdzieś tam – na scenie, w błysku fleszy, a ja nigdy nie poczułem potrzeby, by przejść na jej stronę. I właśnie przyszedł „Harlequin” i zmienił moje postrzeganie Lady Gagi jako artystki.

Kiedy w końcu album „Harlequin” trafił w moje ręce, myślę sobie: sprawdźmy, czy naprawdę ma tu coś do powiedzenia. W końcu każdemu artyście należy dać szansę, a Gagę znałem dotąd jedynie z jej ekstrawaganckiej strony. „Harlequin” to była jedna z tych płyt, które odpaliłem z myślą, że dam jej tylko chwilę. Wystarczyło parę minut, żebym przepadł całkowicie.

Lady Gaga – „Harlequin”. Pierwsze wrażenia z odsłuchu

Już pierwsze nuty uderzyły w zupełnie nieznane mi rejony. Czułem się, jakbym został porwany do zadymionego (choć okropnie nie lubię dymu papierosów) klubu jazzowego lat pięćdziesiątych, gdzieś w ciemnych zakątkach Nowego Jorku. Na scenę, która ledwie pamięta swoje złote czasy. Gaga wzięła mnie za rękę i wciągnęła prosto na środek, między cichymi rozmowami a stukotem szklanek o bar.

Zamiast nowoczesnych popowych bitów i elektronicznych dźwięków, otrzymałem stary, dobry jazz. „Good Morning” wprowadziło mnie powoli, niemal nieśmiało, a jednocześnie z pewnym podskórnym napięciem, które podsycała delikatna gra na trąbce i kontrabasie. Brzmiało to wszystko autentycznie, niemal jakby Gaga sama urodziła się w tej epoce.


Lady Gaga w jazzowym stylu brzmi wspaniale! Mnie zachwyciła

Kolejne utwory były jeszcze głębszą odsłoną jazzowego stylu, ale i osobistych emocji Gagi. To nie są utwory zaprojektowane na stadionowe sceny, gdzie wielotysięczny tłum śpiewa zapamiętane słowo po słowie. To jest muzyka dla pojedynczego słuchacza. Takiego, który lubi usiąść wygodnie w fotelu, przymknąć oczy i pozwolić, by dźwięki przeniosły go w inną epokę. Ta płyta jest, bez przesady, jak wycieczka do czasów minionych. Z tą samą melancholią, która osiada na starych, lekko już poniszczonych fotografiach. Gaga w utworach takich jak „Close to You” i „Smile” uchwyciła to, co jazz potrafi najlepiej: pozwoliła emocjom opowiedzieć swoje historie, bez pośpiechu, bez presji, po prostu tu i teraz.

I choć Gaga zagrała tu znane jazzowe klasyki, to każda z jej interpretacji była głęboko osobista. Czasem była pełna uroku, czasem żartobliwa, a niekiedy wręcz przejmująca, jak w „Oh, When the Saints”, gdzie czuć ciężar przeżyć i doświadczeń, których żadna inna artystka w popkulturze nie mogła oddać. Jest coś niesamowitego w słuchaniu tak znanych melodii w jej wykonaniu. Gaga te melodie śpiewa i jednocześnie ożywia, dopasowując je do własnych emocji, jakby były szyte na miarę.

3 najlepsze moim zadaniem utwory na tej płycie

Na albumie „Harlequin” znalazło się kilka utworów, które z miejsca przykuły moją uwagę i zostały w pamięci dzięki niepowtarzalnemu klimatowi, który Gaga buduje w każdym dźwięku. W tych utworach słychać jej swobodę interpretacyjną, subtelność i głębokie zrozumienie stylu, które nadają jazzowym klasykom nowe życie. Wybór tych pięciu kompozycji nie był łatwy, bo cały album jest jak dźwiękowa pocztówka z epoki, jednak to właśnie one wybijają się na pierwszy plan, najlepiej oddając tę unikalną mieszankę nostalgii i świeżego spojrzenia.

1. „Good morning”

Już od pierwszych dźwięków „Good Morning” czuć, że Gaga rzuca wyzwanie swoim korzeniom popowym i przenosi słuchacza w głąb jazzowej epoki. To otwarcie odbieram jako zaproszenie do klubu pełnego ciepłych akordów, gdzie muzyka płynie powoli, niespiesznie, otulając w nostalgiczne brzmienia kontrabasu i perkusji. Lady Gaga nie próbuje tu stworzyć hitu radiowego. Jest to wyznanie miłości do jazzu, które przemawia ciepłem jej głosu. Jak na współczesną gwiazdę popu, Gaga zachwyca umiejętnością odnalezienia własnego miejsca w aranżacjach, a jednocześnie hołdem wobec klasyki.

2. „Oh, When the Saints”

Kiedy nadchodzi czas na „Oh, When the Saints”, Gaga już w pełni zanurza się w duchu Nowego Orleanu. Utwór ten, będący jednym z klasycznych hymnów jazzu, tutaj przybiera formę, która niemal wyrywa nas z fotela i przenosi na ulice, wprost na środek parady. Gaga jest pełna energii, jakby zapraszała każdego z nas do wspólnego świętowania życia, miłości i muzyki. Jej wersja jest pełna radości, a jednocześnie słychać w niej dojrzałość, którą rzadko spotyka się w interpretacjach takich standardów. Gaga prowadzi słuchacza przez utwór z niekłamaną radością i poczuciem wspólnoty, przypominając, że czasem najważniejsze w muzyce jest bycie razem.

3. „Smile”

Utwór „Smile” na tym albumie to prawdziwy skarb. Lady Gaga śpiewa klasyczny hit Charlie Chaplina w nowym stylu, oddając mu lekkość i żartobliwość, ale także podskórną nutę smutku, która sprawia, że ten utwór jest tak ponadczasowy. Gaga w swojej interpretacji nie stara się go przesłodzić. Przeciwnie, pozwala, by melancholia i radość współistniały obok siebie. Daje to wrażenie, że uśmiech, o którym śpiewa, to nie zwyczajny zewnętrzny gest, ale sposób na przetrwanie, na odnalezienie spokoju w chaosie życia. Jest to interpretacja, która może zaskoczyć, zwłaszcza tych, którzy do tej pory znali Lady Gagę jako artystkę odważną, ale tu – pokazuje się jako wokalistka pełna empatii i wdzięku.

4. „Close to You”

„Close to You” to niezwykle emocjonalny utwór, w którym Lady Gaga pozwala sobie na pełne, intensywne brzmienie głosu, które zdaje się być szczerym i niemalże osobistym wyznaniem. W tej interpretacji słynnego klasyka Burta Bacharacha, Gaga oddaje hołd oryginałowi, ale też nadaje mu nową głębię, jakby chciała podzielić się z nami swoją własną historią. Ciepło i uczucie w jej głosie przenosi słuchacza w intymny moment. Każda fraza zdaje się rozciągać, pozwalając, by nuta wybrzmiała pełnym uczuciem. To piosenka, której można słuchać z zamkniętymi oczami, czując jej przesłanie gdzieś głęboko, zarówno w uszach, jak i w sercu.

5. „That’s Life”

Album kończy „That’s Life”. Kompozycja oryginalna, która swoją melancholią zamyka tę emocjonalną przygodę. To pożegnanie jest zarazem momentem refleksji i zadumy, gdzie Gaga pozwala, by jej głos dominował nad delikatnym akompaniamentem pianina. W ten sposób daje słuchaczowi możliwość zanurzenia się w tej chwili, przyjmując ją jako ostatnią nutę pełną emocji. To ta chwila, w której artysta wychodzi z roli, pozostając tylko z odbiorcą, sam na sam.

Lady Gaga – „Harlequin”. Recenzencka opinia o albumie w skrócie

„Harlequin” jest albumem, który odkrywa zupełnie nową twarz Lady Gagi. Intymną, pełną emocji i bez zbędnych efektów. To Lady Gaga, jakiej jeszcze nie znałem. Nie gwiazda popu, lecz artystka, która snuje historie i przeprowadza słuchacza przez swoje emocje. Jeśli miałem jakiekolwiek wątpliwości, czy Gaga to artystka z prawdziwego zdarzenia, „Harlequin” rozwiał je wszystkie.


E-booki

Wypowiedz się

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

393

Szukałeś mnie na Instagramie?