Za każdym razem, gdy odpalam któryś z popularnych serwisów VOD, czuję się jak dziecko w sklepie z zabawkami. Teoretycznie wszystko na wyciągnięcie ręki. Setki, a nawet tysiące filmów, seriali, animacji, dokumentów, produkcji z każdego zakątka świata. I co z tego? Po kilku minutach scrollowania, przeglądania okładek, czytania opisów i oglądania zwiastunów, zaczynam odczuwać zmęczenie. Paradoksalnie, im większy wybór, tym trudniej się zdecydować. Zamiast cieszyć się wolnością i dostępem do kultury, wpadam w pułapkę niekończącego się rozważania:
A może coś lepszego jeszcze znajdę?
To przekleństwo wyboru, które sprawia, że wieczór filmowy zamienia się w maraton podejmowania decyzji, a nie w relaks przed ekranem.
Wieczór filmowy z przyjaciółką, czyli jak nie obejrzeć niczego
Przykład z życia: przyjeżdża do mnie na weekend koleżanka. Planujemy klasyczny wieczór filmowy: pilot, koc, coś dobrego do picia. Wydawałoby się, że z takim wyborem na VOD, wybór filmu to będzie bułka z masłem. Otóż nie! Najpierw pół godziny przeglądamy propozycje, podsuwamy sobie zwiastuny, śmiejemy się z niektórych tytułów. W końcu, kiedy już ustalimy listę kilku potencjalnych filmów, zaczyna się kolejny dramat: sprawdzanie, w którym serwisie dany film jest dostępny. Okazuje się, że żeby obejrzeć wszystkie wybrane przez nas filmy, musielibyśmy mieć wykupione co najmniej pięć różnych subskrypcji:
- Netflix
- HBO Max
- Disney+
- Showtime
- Apple TV+
Każda platforma ma swoje perełki, ale żadna nie daje pełni satysfakcji. Ostatecznie, zrezygnowani, wracam do starego, dobrego telewizora i… oglądam to, co akurat leci w telewizji.
Segmentacja rynku VOD. Raj dla producentów, koszmar dla widza
Rynek VOD rozwija się błyskawicznie. Każda platforma walczy o widza, inwestując w oryginalne produkcje, wykupując prawa do hitów i budując własne, zamknięte biblioteki. Dla mnie, jako fana kina, to niby świetna wiadomość. Tyle nowości, tyle ekskluzywnych tytułów. Ale w praktyce oznacza to, że nie ma już jednego miejsca, gdzie znajdę wszystko, co mnie interesuje. Chcę obejrzeć nowy serial? Muszę sprawdzić, czy nie jest przypadkiem dostępny tylko na platformie, której akurat nie subskrybuję. A może mam ochotę na klasykę? Być może muszę dokupić kolejny pakiet lub jednorazowo wypożyczyć film. Koszty rosną, a frustracja sięga zenitu. To już nie jest komfortowe oglądanie. To logistyczna łamigłówka.
Koszty subskrypcji. Czy warto płacić za wszystko naraz?
Kiedyś wystarczał jeden abonament, dziś – żeby mieć dostęp do pełnej oferty – trzeba wydać miesięcznie naprawdę sporo pieniędzy i sporo się naszukać. Każda platforma kusi promocjami, ale suma tych „okazji” potrafi zaskoczyć. Przykładowo, Disney+ podnosi ceny, uzasadniając to rozwojem rynku i koniecznością utrzymania wysokiej jakości treści. Netflix, HBO Max, Canal+, Prime Video – każda z tych usług kosztuje kilkanaście do kilkudziesięciu złotych miesięcznie. Jeśli chcę być na bieżąco z hitami, muszę wykupić kilka subskrypcji naraz. A przecież nie oglądam filmów codziennie! Zaczynam się zastanawiać, czy to wszystko ma sens. Czy naprawdę muszę płacić za dostęp do tysięcy filmów, skoro i tak najczęściej… nie wiem, co wybrać?
Telewizja to powrót do korzeni i ulga dla niezdecydowanych
Właśnie dlatego coraz częściej wracam do oglądania tradycyjnej telewizji. Wiem, brzmi to jak herezja w epoce streamingu, ale jest w tym pewna magia. Nie muszę się zastanawiać, co obejrzeć. Program telewizyjny decyduje za mnie. Oglądam to, co akurat leci. Czasem jest to hit, czasem klasyka, czasem coś, na co normalnie nigdy bym się nie zdecydował. I wiesz co? To bywa naprawdę odświeżające. Nie tracę czasu na wybieranie, nie frustruję się, że czegoś nie ma w mojej bibliotece. Po prostu siadam i chłonę to, co przynosi wieczór. Odkrywam filmy, o których zapomniałem albo których nigdy nie miałem okazji zobaczyć.
Czy wybór to zawsze wolność? O paradoksie współczesnego widza
Mówi się, że wolność wyboru to największa zaleta współczesnych mediów. Ale czy na pewno? Dla mnie coraz częściej jest to ciężar, a nie przywilej. Zamiast cieszyć się filmem, analizuję, czy na pewno wybrałem najlepiej. Zamiast spontanicznie obejrzeć coś nowego, wracam do sprawdzonych tytułów albo… w ogóle rezygnuję z seansu. Przekleństwo wyboru polega na tym, że nigdy nie mam pewności, czy nie przegapiłem czegoś lepszego. To trochę jak z menu w dużej restauracji. Im więcej dań, tym trudniej się zdecydować, a satysfakcja z wyboru maleje.
Jak sobie radzić z nadmiarem wyboru? Moje sposoby na filmowy relaks
Nie mam złotego środka, ale wypracowałem kilka sposobów, które pomagają mi cieszyć się filmami bez frustracji:
- Ograniczam liczbę subskrypcji. Wybieram jedną lub dwie platformy naraz (w tej chwili jest to Amazon Prime i Canal+) i korzystam tylko z nich, bez skupiania się na pozostałych.
- Czasem pozwalam losowi zdecydować za mnie. Wybieram pierwszy film z polecanych albo zdaję się na rekomendacje znajomych.
- Wracam do telewizji, zwłaszcza wtedy, gdy naprawdę nie mam ochoty na długie wybieranie.
Ostatecznie, najważniejsze jest to, żeby oglądanie filmów sprawiało przyjemność, a nie było kolejnym źródłem stresu. I tego właśnie życzę każdemu kinomanowi!
Mój blog otrzymuje się dzięki wsparciu czytelników. Będę wdzięczny, jeśli postawisz mi wirtualną kawę💚


Pasjonat pozytywnego stylu życia. Prowadzę bloga od 2012 roku dzieląc się wiedzą i spostrzeżeniami. Ekspercko recenzuję rzeczy i miejsca warte uwagi, które zmieniają życie na lepsze. Poza blogowaniem napisałem kilka e-booków oraz publikacje w prasie drukowanej. Moje treści cytowane są przez duże media, w tym telewizja i portale.